Miasto zakazów.
Zakaz picia, jedzenia, siadania na poręczy, wnoszenia durianów, łowienia ryb, jeżdżenia deskorolką, wprowadzania psów, materiałów wybuchowych (heh). Gumy do żucia nie można żuć. Nie można jej kupić, bo jej nie sprzedają. Nie można jej wwieźć ze sobą do Singapuru - chyba, że tę o właściwościach leczniczych.
W metrze jest tak czysto, że można jeść z podłogi.
Mieszkaliśmy w hostelu w czerwonej gejowskiej dzielnicy, ale dowiedzieliśmy się o tym później z przewodnika - jakoś nie reklamują za bardzo swoich usług :)
Dość drogo, ale nie przerażająco drogo. Jedliśmy w food cornerach, tam gdzie większość tubylców i było gites.
Ichniejszy Manhatan robi wrażenie.
Chcieliśmy wykupić jedną noc w Marina Bay Sands - tylko dla tego basenu na dachu, ale znajomy Singapurczyk nas wprowadził :)
Widoki i wrażenia niezapomniane.
Jeśli nie macie znajomego Singapurczyka, warto zapłacić ponad 1000 zł i wykupić jedną dobę hotelową, żeby to zobaczyć.
Warto przejść się do China Town - dla bajkowo kolorowych okiennic.
I dzielnicy hiduskiej (żeby zjeść khotu prata w jednej z lokalnych knajp - i za 20 zł zrobić sobie hennę :)
Zobaczyć budynek Red Dot. I pokaz światło dźwięk w marinie wieczorem.
Samosa jest przereklamowana - chyba, że jedziesz z dziećmi i masz dużo pieniędzy na tego typu rozrywki. Oceanarium było fajne.